NEWS
Nawrocki nie chce Ukrainy w UE. Marczuk odpowiedziała prezydentowi
Nawrocki nie chce Ukrainy w UE. Marczuk odpowiedziała prezydentowi
Od 20 lat przewodniczy Towarzystwu Przyjaciół Ukrainy, a od 3,5 roku każdy dzień zaczyna od sprawdzania wiadomości z frontu. Mówi nam o alarmach bombowych, bohaterstwie zwykłych ludzi, rosyjskiej dezinformacji i odnosi się do słów prezydenta Karola Nawrockiego na temat obecności Ukrainy w NATO i UE. “Fakt” rozmawiał z Weroniką Marczuk, prawniczką, producentką, ekspertką współpracy polsko-ukraińskiej, dziś autorką i prowadzącą program “Odbudowa” w TVP . — 100 lat temu, czy teraz, Rosja była i jest zagrożeniem dla naszej niepodległości. A ktokolwiek twierdzi inaczej, sprzyja jej imperialistycznym zapędom — stwierdza.
Marczuk opowiedziała o pierwszych chwilach po rozpoczęciu wojny w Ukrainie. W swoim mieszkaniu w Warszawie, nad ranem, miała zająć się karmieniem swojej malutkiej córeczki. — Od pierwszej godziny pełnoskalowej inwazji zaczęłam otrzymywać SMS-y i telefony na temat tego, co się dzieje. Moje działania pomocowe natychmiast przekształciły się w niemal całodobową służbę — opowiada. — Towarzystwo Przyjaciół Ukrainy, czyli fundacja, której przewodniczę od prawie 20 lat, stała się ważnym ośrodkiem zarządzania tym zrywem serc tak wielu ludzi. Nasza praca trwa do dziś. Od 3,5 roku każdy dzień zaczynam od sprawdzenia wiadomości od bliskich, współpracowników i działaczy z różnych grup wspierających, w które jestem zaangażowana. Otrzymujemy informacje szybciej niż z mediów, bo w tej sytuacji posiadanie wiedzy daje moc sprawczą — słyszymy.
Marczuk zauważa, że “to normalne, że w masowych przekazach nie ma już tak wielu newsów z Ukrainy”. — Chyba że wydarzy się coś, o czym mówi świat, nie tylko Warszawa, ale i Paryż, Waszyngton czy Tokio — stwierdza.
Natomiast powinniśmy być świadomi tego, czym jest ta wojna. Kiedy zaczyna się alarm bombowy, czyli zbliża się zagrożenie nalotami, czy samolotów, czy dronów, ludzie muszą uciekać i starać się chować przed niebezpieczeństwem. Serce mi pęka, kiedy oglądam nagrania przesyłane przez moich bliskich, przyjaciółki, znajomych, którzy biegną w popłochu z dziećmi na rękach, żeby dotrzeć do piwnicy czy schronu — opisuje.
Zauważa, że jej córka urodziła się w 2020 r. — Zatem wyobrażam sobie siebie barykadującą swoją rodzinę, dzieci, zakładającą im słuchawki, żeby zmniejszyć im ten potworny huk, ale cały czas uśmiechając się dla niepozoru, by ich jeszcze bardziej nie przestraszyć. Ale cóż, rzeczywistość jest taka, że nie da się schować przed wojną, tym dzieciom trzęsą się rączki, szczękają ze strachu ząbkami i… już bardzo rzadko płaczą. Najbardziej panikują zwierzęta, kiedy zaczyna się ryk syren alarmowych. Psy i koty biegają jak oszalałe, też próbują się ukryć. Starsi ludzie nie mają już siły, by dokądkolwiek biec. Modlą się i tyle — dzieli się Marczuk tym, co się dzieje u naszych sąsiadów.
Podkreśla, że “ci wszyscy ludzie, którzy starają się żyć normalnie w tych dramatycznych warunkach, kiedy nie wiesz, co się za chwilę wydarzy, to dla mnie również są bohaterowie”.
— Dla osób z zewnątrz wydaje się to niewyobrażalne. Ale oni nie mają wyjścia, potrzebują jakieś formy normalności, żeby nie zwariować. A ona się pojawia między alarmami. Zatem trzymają się, jak mogą, bo w obliczu śmierci, która codziennie kogoś zabiera, każdy kolejny wschód słońca jest błogosławieństwem. I tak może to brzmi dla nas, żyjących tutaj, pompatycznie. Ale tak właśnie wygląda rzeczywistość w sytuacjach skrajnych — słyszymy.
Na pytanie czy nie boi się jeździć do Ukrainy, prawniczka i działaczka odpowiada: — Staram się uważać, ale moja praca jest związana z Ukrainą w takim stopniu, że muszę tam bywać. Oczywiście, że najbardziej narażone na niebezpieczeństwo w tej chwili są miasta oraz tereny z infrastrukturą krytyczną. Tereny wiejskie poza obszarami “czerwonymi” w mniejszym wymiarze dotykane są bombardowaniami. Jeśli ktoś mieszka w pobliżu tak zwanych PPO, czyli przeciwlotniczych jednostek obrony, które zestrzeliwują cele powietrzne, to widzi, co się dzieje. Zestrzeliwanie powoduje, że szczątki pocisków czy dronów potrafią spadać w pobliżu domów — tłumaczy.
W miastach, na ulicach, jak już mówiłam, trzeba być czujnym i wiedzieć, jak reagować. Ale na ulicach nie widać paniki, nie może jej być. Tam codziennie się funkcjonuje w warunkach permanentnego zagrożenia. Ludzie wypracowali własne mechanizmy radzenia sobie z codziennym stresem — mają ustalone procedury, miejsca schronienia i sposoby reagowania podczas alarmów. Zobaczymy, co będzie się działo z psychiką po zakończeniu wojny. Paradoksalnie, chciałabym mieć teraz tylko to zmartwienie na głowie. W tej chwili intensywnie wspieram wymianę doświadczeń ukraińskich służb cywilnych oraz pożarniczych z polskimi miastami i gminami, jest ogromne zapotrzebowanie — mówi Marczuk.